niedziela, 16 czerwca 2013

Rozdział 3

Jestem tutaj od trzech dni. Siedzę wyłącznie u siebie w pokoju. Najbardziej podoba mi się przesiadywanie we wnękach w salonie. Nie wiem dlaczego, ale myślę, że to miejsce jest stworzone wyłącznie dla mnie. Marco i Jackob próbowali się ze mną skontaktować, ale idioci zostawili u mnie w pokoju klucz do drzwi i już pierwszego dnia wieczorem odnalazłam, go na stoliku. Momentalnie drzwi stały się zamknięte dla wszystkich z zewnątrz. Oczywiście otwierałam je, żeby służąca mogła wnieść posiłki. Nie jem zbyt dużo, ale bardzo dobrze dogaduje się z Margaret. Meggi jest bardzo młoda, bo ma dopiero 21 lat. Zawsze marzyło o tym by zostać tancerką. Nie pozwoliło jej na to życie, gdyż pochodziła z biednej rodziny. To Margaret opowiada mi jak wygląda dom i zawsze zachęca mnie, żebym wyszła i coś zobaczyła. Dziewczyna jest bardzo miła, ale wkurza mnie, że ciągle mnie przekonuje o tym, że Marco i Jack są bardzo dobrymi ludźmi i główkują jak mają mnie przekonać do siebie. Postanowiłam, że dzisiaj będzie inaczej niż przez te trzy dni.
Jest 9 rano. Meggi jak zwykle puka trzy razy w drzwi. Podchodzę do nich z entuzjazmem i otwieram je na roścież.
- Hej - wita mnie z wielkim uśmiechem na twarzy. - Jak miło cię widzieć w dobrym humorze.
- Zobaczymy jak długo potrwa. Nie potrzebnie przyniosłaś herbatę, dzisiaj śniadanie zjem na dole.
- Jej to super - objęła mnie. - Chodź zaprowadzę cię do jadalni. - Oczywiście wiedziałam jak wygląda korytarz i hol. Zeszłyśmy na dół. Dziewczyna tak się nakręciła, że prawie szła w podskokach. Ciągle nawijała jak to super, że w końcu odważyłam się spotkać z jej pracodawcami i że na pewno mi się spodoba, i w ogóle jakie to wszystko zajebiste. Od razu w mojej głowie pojawiła się wizja Meggi na różowym jednorożcu, dostającej orgazmu na widok tęczy. Skręciłyśmy w lewo i weszłyśmy przez oszklone drzwi do jadalni.
 Na mój widok obaj panowie podnieśli głowy i uśmiechnęli się od ucha do ucha. Skrępowana, objęłam się rękoma i powiedziałam niepewnie:
- Jeśli się nie pogniewacie to mogłabym zjeść śniadanie tutaj?
- Jasne, że się nie pogniewamy - powiedział z entuzjazmem Marco. spojrzałam pytająco na Jackoba, bo to jego traktowałam gorzej. Nie przestawał się uśmiechać.
- Zapraszamy - na jego zaproszenie usiadłam przy stole. Wybrałam krzesło dostatecznie oddalone od nich. Tak o dwa krzesła dalej. Sprawę miałam ułatwioną, bo siedzieli na przeciwko siebie. Przez chwilę panowała cisza, którą przerwał Marco:
- Jak się spało?
- Słuchajcie - zaczęłam. Spojrzeli na mnie z uwagą. - Nie będę udawała, że was lubię. Nie będę udawała niczego. Jestem jaka jestem. Możecie swoją litością dupę sobie podetrzeć, bo ja mam to daleko w poważaniu. Możecie zmuszać mnie do czego tam chcecie, ale nie będę posłusznym, pieprzonym żołnierzem. - Wszystko wypowiedziałam lekko podniesionym głosem, nie znoszącym sprzeciwu. Jackob przestał jeść i wytarł usta serwetką. Złożył swoje dłonie, kładąc łokcie na stole. Spojrzał na mnie, a ja wytrzymałam to spojrzenie.
- Dobrze - powiedział i opadł plecami na oparcie swojego krzesła. Spojrzałam na niego ze zdziwieniem. Myślałam, że to on zaraz zacznie wszystko krytykować i tak dalej. - Przynajmniej wiemy na czym stoimy.
- Słuchaj Kristin niczego od ciebie nie będziemy wymagać na razie. Adoptowaliśmy cię i chcemy żeby było ci dobrze.
- Nie możecie oddać mnie do sierocińca? - krzyknęłam.
- Nie poddamy się tak szybko - powiedział z uśmiechem Marco.
- Mimo, że nas nie lubisz, nie damy za wygraną. Przemyśleliśmy sprawę. Nie chcemy rzucać nożami i tak dalej, dlatego musimy dojść do kompromisu - siedziałam oburzona. Myślałam, że naprawdę po tym jak przez trzy dni nie dawałam znaku życia, po prostu mnie oddadzą.
- To który będzie moją mamusią, a który tatusie? - spytałam z sarkazmem.
- Żaden. Możesz mówić do nas po imieniu.
- A nie mogę homo1 i homo 2? - zamiast się wkurzać oni tylko się uśmiechali. Ja pierdole. Patologia.
- Możesz Marco i Jack - uśmiechnął się do mnie Marco - siedziałam i oglądałam swoje zniszczone paznokcie.
- Słuchaj do kompromisu dojdziemy po śniadaniu - powiedział po chwili Jack. - A teraz smacznego.
- Huj ci do tego - wymamrotałam pod nosem.
- Mogłabyś ograniczyć trochę słownictwo. Wiemy, że nie jesteś taka.
- Nic nie wiecie o mnie. Żyjecie sobie tutaj w swoim homoseksualnym królestwie i macie w dupie co czuje. Ważne że macie "dziecko", którym nigdy nie będę dla was. Jestem za duża na wasze zagrywki.
- Ok jak jesteś dość duża to zachowuj się dorośle i jedz.
Boże jak oni mnie wkurzają. Mogliby się zacząć na mnie złościć, bo ten ich uśmieszek i entuzjazm mnie wkurza. Chcę iść do swojego pokoju, ale zostaję by dokończyć śniadanie, a potem ewentualnie pogadać o tym kompromisie. Nigdy nie byłam mięczakiem i nigdy się nie poddaje. Jak już coś sobie coś obiecam zawsze dotrzymuje słowa. I cholera jasna, teraz, tutaj, w tej pieprzonej jadalni, zaczęłam myśleć o tym, że zawsze w domu jedliśmy wspólne posiłki, gdy rodzice byli na miejscu. Chciałabym, żeby było tak jak dawniej.
Po zjedzonym śniadaniu, panowie zabrali mnie na patio. Pomyśleli chyba, że na świeżym powietrzu rozmowa przebiegnie w milszej atmosferze.
Marco z Jackiem usiedli na kanapie, ja wybrałam schody. Niewiele rzeczy widziałam jeszcze w tym domu, ale za każdym razem mnie zadziwiał. Czuję się tutaj przepych i bogactwo. Wiem, że gdyby rodzice teraz żyli, pewnie miałabym podobny dom i wiedlibyśmy swoje luksusowe życie.
- Jak duży jest ten dom? - spytałam podciągając maksymalnie nogi pod brodę.
- Jest ogromny. Szczerze mówiąc to ma ponad 1000 metrów kwadratowych. Prawda Jack?
- Tak. Ma około 120 pomieszczeń, ale różnej wielkości. - Moja ciekawość wzięła górę.
- Wszystko sam urządzałeś? 
- Przyznam szczerze, że nie wszystkie pokoje są jeszcze urządzone. Jest wiele pokoi niezagospodarowanych. 
- Służba mieszka w tym domu?
- Nie - uśmiechnął się Marco. - Maja  swój hotel pracowniczy na tej posesji.
- W takim razie jak wielka jest ta posesja? - dopytywałam.
- Hmm ma około... trudno powiedzieć. Zaczyna się od domu a kończy na wybrzeżu. 
- Macie dostęp do morza? - spytałam zaskoczone. Myślę, że zadaje te wszystkie pytania by uniknąć rozmowy na temat, który mieliśmy poruszyć. 
- Możemy któregoś dnia pojechać tam na quadach, bo to kawałek drogi stąd.
- Ale ciągle jedzie się przez waszą posesje.
- Yeap.
- Super - chyba nawet udało mi się wykrzesać trochę zachwytu. Spojrzałam na Jacka i Marco. Nie byli aż tacy źli... chyba. A przynajmniej nie jak na pedałów. Urządzili pokój w moim stylu, wyrazili chęć poprawienia czegokolwiek, no i chcą się jakoś ze mną dogadać. Moja wewnętrzna dobroć dała znać  sobie. 
- Słuchaj Jack. Nie chciałam zrobić ci przykrości nie okazując zachwytu moim pokojem - nie wiem czemu ale Marco się uśmiechnął. - Bardzo mi się podoba. Jest w nim uchwycone wszystko co kocham, ale rampa mi się nie przyda bo nie mam swojej deskorolki, a taka duża garderoba jest zbędna, bo mam tylko kilka rzeczy.
- Spokojnie wszystko kupimy - uśmiechnął się Marco. - chcielibyśmy, żebyś czuła się... hmmm... nie chcę cię urazić, ale chcielibyśmy, żebyś poczuła życie w luksusie. To jest super życie.
- Wiem - przyznałam smutno, bo wspomnienia znów powróciły. Oparłam twarz o kolana.
- Ale nie takie życie jak w serialach - powiedział z entuzjazmem Marco. - Zobaczysz jak to jest żyć na salonach, gdy niczego ci nie brakuje i możesz mieć wszystko - łzy spłynęły po moich policzkach, a kolejne stały już w kolejce w moich kanalikach ocznych. Jack automatycznie podszedł do mnie. Kucnął przede mną i oparł dłonie na moich kolanach. Nie strąciłam ich.
- Hej co się stało? - spytał z przejęciem w głosie. Chwilę zajęło mi zanim uspokoiłam się na tyle by w końcu komuś o wszystkim powiedzieć. 
- Wiem jak to jest - wstałam i stanęłam do nich tyłem. - Kiedyś, zanim zginęli moi rodzice, mieszkaliśmy w ogromnej willi pod miastem. Rodzice, ja i moja siostra. Miałyśmy wszystko, oprócz czasu rodziców. Czas zawsze poświęcali pracy. Karierze... Z perspektywy czasu, po przejściach w sierocińcu.... - nowa porcja łez  popłynęła po moich policzkach. Niektóre zatrzymały się na moich ustach, pozostawiając słony posmak, inne spadały na chodnik. - Nigdy nie narzekałyśmy z siostrą. Nigdy nie byłyśmy niemiłe, wulgarne i tym podobne. Zawsze cieszyłyśmy się z życia.... Dopiero w sierocińcu uświadomiłam sobie, że nasze szczęście nie było prawdziwe - łzy spływały potokiem, jedna po drugiej. Żaden nie odważył mi przerwać, mimo, że czułam ich wzrok na swoich plecach, nie odwróciłam się do nich. - Miałyśmy normalne życie... Rodzice zapisali nas do szkoły prywatnej, nie lubiłyśmy jej ale we dwie zawsze dawałyśmy rade... Nigdy nie pasowałyśmy tam... Pomimo, że byłyśmy bogate nie byłyśmy snobistyczne... Dlatego tak szybko przystosowałam się do życia w sierocińcu... Szybko poczułam, że nawet na co dzień nie brakuje mi rodziców... Bardziej tęsknie za gosposią, która zawsze była z nami... Tęsknie cholernie za siostrą, której już dawno nie widziałam.... Nie tęsknie za rodzicami... Bo ich nigdy przy nas nie było.... Przywozili drogie prezenty, myśląc że tak jakoś wynagrodzą nam to, że nigdy ich nie ma.... - Mimo ciągłego płaczu, chciałam mówić dalej. - Stałam się taka, bo uświadomiłam sobie, że nigdy nie byłyśmy dość ważne dla nikogo... Może dla gosposi, ale rodzice jej za to płacili.... Sierociniec nauczył mnie, że samemu trzeba zadbać o siebie... ale głównym sposobem na to były wulgaryzmy i krzyk.... Jestem pewna siebie, bo zawsze taka byłam. Jestem miła, b dla siostry zrobiłabym wszystko i to my nawzajem nauczyłyśmy się dobroci.... - znowu na wspomnienie Daniel, popłynął strumień świeżych łez. Zaczęłam się dziwić skąd ja ich tyle mam. - Może myśleć o mnie, że ciągle jestem niezadowolona, że mam was gdzieś, a ja po prostu już taka jestem. Może i jestem wredna, podła, sarkastyczna, ale jestem tez szczera i obiecuje, że się poprawie - na te słowa odwróciłam się do nich twarzą. Jack miał łzy w oczach, a Marco szybko wytarł łzy ze swoich policzków. Jack podszedł i mnie przytulił. Dali mi chwilę na uspokojenie się. 
- Kristin rodzice cię na pewno kochali - powiedział Jack mi do ucha, łamiącym się głosem. - Po prostu musieli zapracować na wasze życie. Chcieli żebyście mieli wszystko. Nie jesteśmy twoimi wrogami. Pozwól nam sobie pomóc. Chcemy żebyś była szczęśliwa. - Przez te słowa znowu popłynęły mi łzy. Czułam, że moje policzki już pieką, jakby łzy były palącą lawą. Wiedziałam, że pieką, bo są szczere i że szczerze chciałabym dać im szansę. Nigdy nie będą moimi rodzicami, ale możemy się jakoś dogadać. Odsunęłam się od Jacka i spojrzałam na ich obu.
- Wiem i przepraszam, że taka byłam. Postaram się być "normalna" o ile się da - Jack usiadł koło Marco i poklepał miejsce obok siebie, zachęcając abym się przyłączyła. Usiadłam, czując, że wzbudzają we mnie swoją sympatie. Nawet Jack, bo jak się okazało jest naprawdę czułym pedałem, no dobra homoseksualistą.
- Ale obiecajcie mi, że będzie normalnie. Ja będę dla was miła, ale wy nie będziecie urządzać dzikiego seksu w mojej obecności - spojrzeli ze zdziwieniem na mnie potem na siebie, a potem wszyscy razem wybuchnęliśmy śmiechem.
- Ok - przytaknął ze śmiechem Marco.
- Naszą miłość zostawiać będziemy w sypialni - o kurcze to Jack okazał się tym normalnym i bardziej na luzie.
- Wybacz ale nie chcę słuchać co tam robicie.
- Och Skarbie - zwrócił się do mnie - Same przyjemne rzeczy.
- Niewątpliwie.
Przesiedzieliśmy tak jeszcze chwilę, ale potem poszliśmy do swoich pokoi zająć się swoimi sprawami. Ja w sumie nie miałam swoich spraw, ale poszłam odświeżyć się przed obiadem i zmyć z siebie cały ten słony płacz. Czuję, że może jeszcze mogę być szczęśliwa, nawet jeśli paradoksalnie to szczęście da mi dwóch homoseksualistów. 




1 komentarz:

  1. Boskie :) CUDO NAJLEPSZE,NAJLEPSZE NAJLEPSZE , MÓWIŁAM JUŻ ŻE NAJLEPSZE ?? NIE ? A WIĘC NAJLEPSZE!!!!!!!!!!!!!!!!!

    OdpowiedzUsuń