piątek, 14 czerwca 2013

Rozdział 1

 Cześć jestem Kristin, ale moi znajomi mówią do mnie Kris. Mimo, że to męskie imię, uwielbiam je. Trudno powiedzieć czy moi znajomi to moi znajomi naprawdę, są to dzieciaki, które mieszkają ze mną w sierocińcu. Mimo, że nie ze wszystkimi się dogaduje to jedyne ważne osoby w moim życiu - jak na razie.
 Przydałoby się poświęcić chwilkę na historię mojego dzieciństwa... Za rozwlekłe opisy z góry przepraszam :-)
 Jak już wspomniałam, nazywam się Kristin i nie zawsze mieszkałam w sierocińcu. Kiedyś mieszkałam sobie w ładnym dworku pod miastem z moimi rodzicami i młodsza siostrą. Nasza rodzina nie była znana, ale była dość bogata. W naszym małym azylu była ważna tylko nasz czwórka, no i plus nasza kochana gosposia, która w czasie podróży biznesowych naszych rodziców, zajmowała się nami jak matka. Mi i siostrze nigdy nic nie brakowało. Rodzice przywozili nam drogie prezenty z całego świata, ale nigdy nie zabierali nas w podróże. Tak więc nigdy nie widziałam nic poza Stanem Nevada, w którym mieszkaliśmy.
 Zastanawiacie się pewnie, dlaczego mieszkam w sierocińcu? Historia jest dość banalna. Gdy miałam 12 lat a moja siostra miała 11 lat, nasi rodzice pojechali załatwiać jakieś interesy. My jak zwykle zostałyśmy z Elsey - naszą gosposią. Tego dnia, jak zwykle poszłyśmy do naszej prywatnej szkoły, do której uczęszczała sama miejscowa elita. Nigdy w sumie nie identyfikowałyśmy się z Daniell z pustakami, ale znosiłyśmy ich obecność. Gdy wieczorem wracałyśmy do domu limuzyną, zawsze opowiadałyśmy sobie wzajemnie co stało się ciekawego danego dnia. Szkolna elita tworzyw sztucznych zawsze krzywo patrzyła się na mnie i moją siostrę Daniell. Przyczyny? Pomimo, że byłyśmy bogate nigdy nie wywyższałyśmy się- najgorszy grzech popełniony w oczach elity. Kolejna zbrodnia - uwielbiałyśmy nosić dresy, za duże bluzy, trampki, vansy, styl na skate normalnie i pomimo, że wszystko było oryginalne i nie jeden dzieciak chciałby to mieć, w oczach wylansowanych Barbie to było słabe. Ale wracając do feralnego dnia.... Jak zwykle nasz kierowca przyjechał pod szkołę. Jak zwykle z Daniell wsiadłyśmy do auta i pojechałyśmy do domu, ale gdy weszłyśmy na podwórko było pewne, że coś jest nie tak. Na podjeździe stał samochód wspólnika naszego taty, ale samochodu rodziców nigdzie nie było. Szybko wbiegłyśmy po schodach ( pomimo, że minęło już 4 lata, nadal pamiętam to wszystko jakby to było wczoraj), torby zrzuciłyśmy już w hollu, weszłyśmy do salonu. Siedział tam Many - wspólnik rodziców. Siedział sztywno na kanapie, a gdy tylko usłyszał że ktoś wszedł zerwał się na równe nogi. Na twarzy miał wymalowane zmieszanie i zamyślenie. Z perspektywy czasu, nie dziwię się dlaczego. Stanęłyśmy z Daniell jak wryte, a on wtedy nam oznajmił, że nasi rodzice nie żyją. Nigdy wcześniej nie czułam takiej rozpaczy. Ból, który czułam, czuje nieraz nadal. Przeważnie gdy siedzę w sierocińcu sama, w swoim pokoju.
 Dalej historia jest jeszcze bardziej skomplikowana. Oczywiście znalazła się zaraz "najbliższa rodzina". Wszyscy chcieli się nami zająć, czytaj naszymi pieniędzmi, który zostawili rodzice. Prawnicy rodziców, postanowili, że lepiej będzie jak umieszczą nas w sierocińcu, ale kasa wtedy przepadła, więc i tak już nikt nie chciał nas mieć na głowie. Obiecywałyśmy sobie z Daniell, że damy radę, że zawsze będziemy razem i przez życie pójdziemy z podniesioną głową. Sprawa znowu się skomplikowała. Pewnego dnia przyszli jacyś ludzie i chcieli adoptować Daniell. Oczywiście siostra stawiała opór. Nie chciała mnie zostawić, ale była ode mnie młodsza. Tylko o rok, ale była. Ci ludzie chcieli adoptować tylko ją. Przekonałam siostrę, że to dla niej wielka szansa, na odrobinę szczęścia. Nasz kontakt się wtedy urwał. Zostałam sama w sierocińcu. Wtedy zatraciłam się w muzyce. Mimo łez, które leciały przy każdej wykonanej piosence, śpiewałam dalej. To był jedyny sposób na pozostanie przy wspomnieniach. Chciałam żeby były żywe. Płakałam, ale dzięki tym łzom i muzyce czułam że łączę się z siostrą. Zawsze razem śpiewałyśmy, gdy miałyśmy gorszy dzień.
 W dniu dzisiejszym, mam już prawie 16 lat. Nadal mieszkam w sierocińcu i zapowiada się, że zostanę tutaj już do osiągnięcia pełnoletności. Wszyscy w sierocińcu wiedzą, że ludzie wolą adoptować małe dzieci, które są słodkie. W tym wszystkim paradoksalne jest to, że nigdy nie żałowałam siebie. Żałuje dzieciaków, które tu są. Nie maja rodzin, a w większości, nawet nie znali swoich rodziców. Ja przynajmniej mam wspomnienia i wiem, że mojej siostrze teraz się układa. Mimo, że nie wiem co się z nią dzieje teraz, ale wiem, że trafiła do dobrych ludzi.
 Myślę, że jak na razie wystarczy wyjaśnień. Resztę faktów wyjdzie "w praniu". Mam nadzieję, że przynajmniej trochę przybliżyłam wam moją osobę.

- Hej Kris, lecisz z nami zagrać w gałę? - krzyknął Luke. Mój rówieśnik.
- Jasne - powiedziałam ochoczo i pobiegłam z nimi na boisko. Zaczęliśmy grać. Jak zwykle byłam w przeciwnej drużynie niż Luke. Lubiłam się z nim droczyć, a mimo że byłam dziewczyną grałam równie dobrze w piłkę jak on. Po pierwszy meczu, padliśmy na trawę z zadyszką, jak jakieś konie po szalonym galopie.
- Co tam w szkole Kris?
- Spoko. Jak zwykle laski z szkolnej elity próbowały mi dopiec. - Odpowiedziałam. W każdej szkole jest jakaś elita. W tej szkole też była taka grupa. Chodzę do szkoły publicznej, ale ta elita niczym praktycznie nie różni się od elity ze szkoły prywatnej. No może nie licząc tego, że te nie maja dzianych rodziców. Dziewczyny z tej szkoły chciały mnie do siebie zwerbować, ale nie zamierzam należeć do pustaków.
- Dlaczego nie zgodzisz się na ich zasady? - spytał Oleck.
- To proste - zaczął za mnie Luke. - Jest za ładna, żeby do nich należeć. - lekko szturchnęłam go łokciem. - No co przecież mówię prawdę. - Usiadłam po turecku na trawie.
- To nie dlatego nie chcę do nich należeć. Jakbym chciała ciągać się z pustakami wzięła bym dwie cegły pod pachę i wyszłabym tak na miasto - wszyscy wybuchnęliśmy śmiechem - Gramy dalej?
- Może pójdziemy już do budynku?
- Jeśli tak - podniosłam się jako pierwsza. Zawsze lepiej dogadywałam się tutaj z chłopakami. Z dziewczynami tylko czasem z czułością się wyklinałam.
- Kristin zaczekaj - Luke złapał mnie za rękę i pociągnął do tyłu w swoja stronę.Chłopakom machnął, żeby szli dalej. - Kiedy poświęcisz mi chwilę czasu?
- Teraz - uśmiechnęłam się, ale wiedziałam, że nie o to mu chodzi. Spojrzał na mnie z miną która wyrażała: Nie o tym mówię... - No dobra mów o co chodzi - stanęłam z nim twarzą w twarz. Luke jest bardzo przystojny i często mówiono w sierocińcu na nas miss i mister sierocińca, bo według wszystkich, nawet wychowawczyń, byliśmy po prostu najładniejsi. Ale ja nic do niego nie czuła, poza przyjaźnią. Traktuje go raczej jak brata.
- Chciałbym z Tobą gdzieś pójść. Tak sam na sam. Jak chcesz poproszę naszą dyrektorkę by dała nam przepustkę. Pójdziemy do kina, albo na lody. Albo i to i to.
- Luke... Ja bardzo chętnie gdzieś z Tobą pójdę, ale jako przyjaciele.
- Kristin ile jeszcze będziesz zgrywać taką niedostępną? - spytał trochę ze złością. - Dobra rozumiem. Musze się starać i zasłużyć na twoją sympatię.
- Luke ja cię lubię ale nie w tym sensie - zaczerwieniłam się. Nie jestem kurczaczki dobra w tych sprawach.
- Więc nie dasz mi szansy? - spytał z nadzieją.
- Kiedy wychodzimy? - dlaczego kuźwa mać zawsze muszę się litować.
- Może w sobotę?
- Będzie ok. Masz 4 dni żeby ugadać dyrektorkę.

Do naszego wspólnego wyjścia na miasto sam na sam, nigdy nie doszło, bo właśnie pakuje się do wyjazdu. Wczoraj, czyli  w czwartek, przyjechało dwóch młodych facetów. No dobra maja około 35 lat. Nie wiem jak dyrektorka mogła mi to zrobić, ale oni mnie zaadoptowali. Nie miałam nawet szans sprzeciwu. Tak więc teraz pakuje sobie swoje rzeczy. Oczywiście wszyscy moi współlokatorzy sprawili mi milutkie pożegnanie. Nigdy nie płakałam publicznie ale teraz łzy spływały mi po policzkach. Nigdy w życiu nie pomyślałabym, że stanę się szansą dwóch pedałów na stworzenie normalnej rodziny. Kumple z sierocińca o dziwo nie śmieli się ze mnie tylko mnie wspierali. Mimo, że Luke nigdy mnie już nie zobaczy, bo jutro lecę do Californi, to on najbardziej mnie przekonywał, żebym dała im szansę. Żebym za mocno nie dawała im w kość, bo to też normalni ludzie. Jakoś od wczoraj powoli się do nich przekonuje, ale dla dobra obojga stron, dyrektorka postanowiła, że sama polecę do Californi, gdzie będą już na mnie czekać w moim nowym domu.

Ten rozdział już się skończył. Nie mam pojęcia jak to wyszło, więc mam nadzieję, że zostawicie jakieś ciekawe komentarze. Z góry przepraszam jeśli wyszło dupnie, ale to dopiero początki :-) Proszę polecajcie tego bloga znajomym i obiecuję, że z każdym rozdziałem będzie lepiej, Jeszcze nie raz was zaskoczę. 

3 komentarze:

  1. Z tym dupnym to ode mnie się uczysz czy jak? Rozdział super hiper i w ogòle ale pisz szybciej następny

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wcale, że nie :-P ja jestem starsza Ty ściągasz ode mnie :-)

      Usuń
  2. Boże to jest takie świetne że nie wiem o boże będę komentowała każdy rozdział :D Twoje najlepsze według mnie opowiadanie :D

    OdpowiedzUsuń